Piątek. Dla niektórych zwykły dzień tygodnia, dla innych święto, które pojawia się jak błyskawica po pięciu długich, monotematycznych dniach. Dla mnie — i podejrzewam, że nie tylko dla mnie — piątek ma w sobie coś nieuchwytnego, coś, co trudno wytłumaczyć słowami, a jeszcze trudniej zignorować. To nie tylko symbol końca pracy, szkoły czy obowiązków, ale raczej moment, w którym życie nagle zdaje się odetchnąć. Wchodzę w niego jak do pokoju, w którym od dawna nie byłem: świeże powietrze, inna atmosfera, światło, które zdaje się mieć inny odcień, jakby wszystko, co szare i trudne w ciągu tygodnia, zostało w tyle, zamknięte w biurowych murach, szkolnych klasach czy w rytmie codziennej rutyny. Zawsze zastanawiało mnie, skąd bierze się ta szczególna energia piątku. Czy to kwestia społeczna — bo wszyscy go oczekują, wszyscy planują małe przyjemności? Czy może biologiczna — bo nasze ciała podświadomie czują, że nadchodzi czas na odpuszczenie, reset? A może to po prostu magia wspól...